Po zeszłorocznej podróży do Albanii, w tym roku również postanowiliśmy ominąć przepiękne, ale zatłoczone i absurdalnie drogie wybrzeże Chorwacji i Czarnogóry, i pojechać w mniej oczywiste bałkańskie rejony. To nie była nasza pierwsza podróż do Macedonii, byliśmy już tam 5 lat temu. To co zapamiętałam to szalone Skopje z jego nieziemskimi pomnikami, niesamowity upał, przesympatycznych ludzi oraz urzekającą Ochrydę. Tym razem trasa była w sumie podobna, choć zrobiliśmy ją w odwrotną stronę, zahaczając jeszcze o Serbię i wschodnią Bośnię. I wyszedł nam z tego 10-dniowy bałkański road trip, pełen przepięknej przyrody, swojskiego bałkańskiego kiczu przemieszanego z krajobrazowymi i architektonicznymi perełkami oraz oczywiście przepysznego jedzenia.
Nasza trasa przebiegła mniej więcej tak: Sarajewo – Podgorica – Tirana – Elbasan – Ochryda – Bitola -Skopje – Zlatibor – Mokra Gora – Višegrad – Sarajewo. Spaliśmy w trzech miejscach: w Ochrydzie, Skopje i Zlatiborze. Reszta była przelotem lub z postojem na kilkugodzinne zwiedzanie. W sumie prawie 1700 km. Był czas na miejskie eksploracje, chillout na niezatłoczonych plażach, oddech w górach (serbski kurort Zlatibor) oraz trochę turystycznego zwiedzania z gatunku „wiem, że tam tłok i beznadziejnie, ale nigdy nie byłam, więc chcę zobaczyć” (Mokra Gora i Andrićevgrad w bośniackim Višegradzie).
Jezioro Ochrydzkie
Jezioro ochrydzkie ma wiele walorów i od zawsze przyciąga turystów macedońskich, albańskich, serbskich oraz z roku na rok staje się coraz częstszym celem zachodnich backpakersów, turystów podróżujących rodzinnie samochodem lub kamperami, a nawet pojawia się w ofercie największych polskich biur podróży. Nie znam statystyk, ale Polaków w Macedonii widzieliśmy mnóstwo, w tym spotkaliśmy dwie grupy objazdowe z Rainbow Tours. Mimo to, poziom masowej turystyki nie osiągnął jeszcze poziomu Chorwacji, Czarnogóry, czy nawet Albanii.
Ale rosnąca popularność Ochrydy i całej Macedonii w ogóle mnie nie dziwi. Samo jezioro położone na 750 m n.p.m. u stóp masywu Galičica, piękne, ogromne (ma aż 25 km długości), wygląda jak morze, a dodatkowo klimat jest łagodniejszy niż nad Adriatykiem, czyli nie ma ponad 40 stopniowej spiekoty i aż tak palącego słońca, które zatrzymuje w środku dnia w pomieszczeniach – rzecz, która irytuje mnie, niezbyt lubiącą upały, najbardziej. Jeśli chodzi o plaże, to naszym zdecydowanym faworytem jest Trpejca. Plaże piękne i niezatłoczone, woda czysta, przejrzysta, szafirowa i przede wszystkim możliwość plażowania w małych, intymnych zatoczkach.
W Trpejcy znajduje się jeden mały pensjonat, dla tych co lubią poleżeć na miękkich leżakach, no i doskonała rodzinna restauracja Ribar. Plaże miejskie Ochrydy, czyli Potpeš i Kaneo są dobrym rozwiązaniem, jeśli nie mamy dużo czasu i jesteśmy bez samochodu, ale jednak są to plaże miejskie, ze wszystkimi wadami takich miejsc.
Ochryda
Samo miasto jest zaskakująco ciekawe i nawet przy załamaniu pogody jest co eksplorować. Położona na wzgórzu najstarsza część z aż 365 cerkwiami prawosławnymi jest bardzo urokliwa, klimatyczna, przypomina małe dalmatyńskie kamienne miasteczka. Największe prawosławne cerkwie i klasztory na wzgórzach z przepięknym widokiem na jezioro z różnych stron są naprawdę ciekawe i spotkać można na ich terenie nie tylko turystów, ale przede wszystkim lokalnych mieszkańców, którzy wpadli pomodlić się pod ikonami i złożyć na grobach świętych podarki, w postaci chleba, butelek oleju, a nawet skarpetek (!). To w tej starej, chrześcijańskiej części miasta siedzieliśmy najczęściej wieczorami, a wybrukowany kocimi łbami trójkąt pomiędzy restauracjami Sv. Sofija a Via Sacra urzekł nas najbardziej ze względu na niezobowiązująco elegancki, środziemnomorsko-włoski klimat. Prawda jest taka, że w ostatnim czasie bardziej skłaniamy się do spędzania wieczorów przy kolacji i winie, ale jak ktoś ma potrzebę wyjścia do klubów, to czym bardziej w dół, bliżej portu, tym szersza oferta rozrywkowa. Oczywiście wszystko w lokalnym bałkańskim klimacie. Ochryda słynie z życia nocnego i warto brać to pod uwagę, również szukając noclegu.
Centralną częścią miasta jest ciągnący się od portu do tureckiej starówki deptak. Oczywiście jest to apogeum kiczu, gdzie tłumy ciągną tępo we wszystkich kierunkach, zatrzymując się jedynie przy okazji kupna pączków, lodów, waty cukrowej lub pamiątek. Deptaku unikaliśmy jak tylko się dało. Warto jednak nim przejść, bo na samym końcu, jest zdecydowanie inny świat.
Turecka čaršija żyje swoim, niezakłóconym przez turystów, życiem wypełnionym wizytami w meczetach, niespiesznym sączeniem herbaty oraz rodzinnym wychodzeniem do restauracji, najczęściej serwujących mięsa z grilla lub kuchnię typowo turecką. W różnobarwnym tłumie, w którym krążą tylko najbardziej zatwardziali turyści, na małych rowerkach-składakach przepychają się panowie dowożący do okolicznych sklepików herbatę i słodki salep na charakterystycznych tacach zawieszonych na długich pałąkach. Oczywiście nie muszę mówić, że nawet kropla wypełnionych po brzegi szklaneczek nie zostaje uroniona podczas tej jazdy. Čaršija kończy się bazarem, na którym można kupić wszystko, od ubrań, naczyń (kupiłam tam wielki gliniany sagan oraz drewnianą tradycyjną krajarkę do kapusty!), po wszelkiej maści podróbki butów i torebek, aż na warzywach i owocach oraz domowych wypiekach kończąc. Chyba nie było dnia, w którym nie poszlibyśmy w Ochrydzie na szklaneczkę (zazwyczaj kilka) tureckiej herbaty gapiąc się na tak inny, niż na deptaku, tłum. Čaršija w Ochrydzie, choć niedoinwestowana, jest zdecydowanie bardziej autentyczna niż ta w Sarajewie, a nawet w Skopje. Jest też dowodem na to, że chociaż Ochryda jest dużym ośrodkiem turystycznym, to lokalna społeczność nadal ma czas i miejsce na swoje własne, niezmącone przez turystów życie.
Skopje
Słowami nie da opisać się szalonego projektu budowy pomników w stolicy Macedonii. To po prostu trzeba zobaczyć na własne oczy. Gigantyczny jeździec na koniu, do złudzenia przypominający Aleksandra Wielkiego (jedna z wielu kości niezgody pomiędzy Grecją a Macedonią) wygrywający klasyczne melodie w rytm zmieniających się świateł i skaczących fontann.
Łuk triumfalny, gigantyczne budynki rządowe w stylu neoklasycystycznym, pseudoantycznym, dziwno-barokowym, kiczowatym. Oprócz tego ojcowie Słowian Południowych – Cyryl, Metody, święci Kliment i Naum. A także macedońska madonna z wielkim cycem (vel figura matki karmiącej), matrona w ciąży, rodzina (nie święta), partyzanci, chłopi, członkowie partii, ale też Churchill, Washington i Lincoln.
Fontanny, lwy, konie i dwa mosty, atrapa gigantycznego statku (a może nawet dwie?), poczet lokalnych pisarzy i malarzy oraz Matka Teresa kończąca ten przedziwny pochód postaci i symboli z różnych czasów i zakątków historii. Wszystko wielkie i w brązie. Projekt „Skopje 2014”, rozpoczęty w 2008 roku, a trwający do dziś budzi oczywiście wiele kontrowersji. Z jednej strony kwestie ideologiczne – wielu intelektualistów wskazuje, że pomniki dzielą i tak już dość podzielone macedońskie społeczeństwo, z drugiej strony koszty projektu, z trzeciej zaś jego strona wizualna. Budowanie tożsamości narodowej na Bałkanach level master, chciałoby się rzec. Bez względu na opinie, moim zdaniem, trzeba Skopje zobaczyć przynajmniej raz w życiu. Szczególnie, że stolica Macedonii jest mimo tego estetycznego szaleństwa uroczym, bardzo żywym i przyjemnym miastem z pozytywną atmosferą. W wielu miejscach poza centrum czas się zatrzymał. Poza centrum z pomnikami, w Skopju obowiązkowym miejscem jest rozległa čaršija, gdzie można pysznie zjeść, napić się kawy i delektować super deserami.
Chciałabym po raz kolejny wrócić do Skopja, może niekoniecznie w środku lata, bo 40-stopniowy upał sprawia, że miasto ożywa dopiero po zmroku, a w dzień chodzenie po nim to sport zdecydowanie zbyt ekstremalny.
Bitola
Dwie godziny drogi z Ochrydy, 15 km od granicy z Grecją, w samym sercu kotliny Pelagonia znajduje się macedońskie „miasto konsulów” Bitola. Antyczne pochodzenie osady, zabytki z czasów imperium otomańskiego, dyplomatyczna przeszłość, oraz fakt, że to drugie największe pod względem liczby mieszkańców miasto Macedonii sprawiły, że postanowiliśmy jeden dzień poświęcić właśnie na wyjazd do Bitoli.
Lubimy schodzić z turystycznych szlaków i to nie była pierwsza wycieczka do niepozornego prowincjonalnego bałkańskiego miasta. Niestety najgorsza. Być może to kwestia pogody. Cały dzień padało i wiało, a najcieplejsze ubrania jakie wzięliśmy ze sobą to było stanowczo na mało. Bitola była tak smutna, brzydka, depresyjna, że po kilku godzinach uciekliśmy. Mieszkańcy wyglądali bardzo przygnębiająco, a osypujące się budynki nie sprawiały wrażenia przyjemnie zmurszałych, a przez to przytulnych, lecz opuszczonych i pogrążających się w zaniedbaniu, biedzie i marazmie. Wszystko w tej Bitoli było smutne, a w dodatku zamówiona na obiad sałatka nie dała się zjeść. Możliwe, że to deszcz i ogólnie niesprzyjająca aura tak na nas podziałała. Kiedyś chciałabym tam wpaść raz jeszcze, żeby się przekonać, czy to pierwsze wrażenie było trafne.
Podsumowując Macedonia to jest bałkański must see i polecam ten niepozorny kraj na każdego rodzaju wakacje, od włóczenia się po miastach, górach i jeziorach, po rodzinne wyjazdy z małymi dziećmi. Nie muszę chyba wspominać, że jednym z największych plusów Macedonii, jest oczywiście jedzenie.
Zatem w kolejnym wpisie będzie o tym, co zjeść w Macedonii.