Albania to trochę takie Węgry Bałkanów, choć jeszcze bardziej egzotyczne i nieznane. Niby bliska, swojska, ciągle obecna w tle, ale tak naprawdę terra incognita Półwyspu Bałkańskiego. Albania, zupełnie niezasłużenie, nie cieszy się najlepszą sławą wśród krajów b. Jugosławii. Niestety, niechęć do Albańczyków, łączy jak nic innego, wszystkie ex-jugosłowiańskie narody. W zasadzie każdy, od Słowenii do Macedonii, zna jakiegoś Albańczyka, ponieważ zamieszkują oni te tereny od stuleci, ale mało kto był w Albanii, trochę częściej, ale też dość rzadko na Kosowie czy w albańskich miasteczkach Czarnogóry czy Macedonii. Albańczycy wtapiają się w bałkańską mozaikę, ale pozostają na uboczu, często niezrozumiani, zamknięci, wycofani do swojego własnego kręgu. Powodów ich alienacji jest wiele, ale pewnie największą pierwotną barierą jest język. Niepodobny do żadnego w Europie, kompletnie niezrozumiały przez Słowian Południowych, czyni z Albańczyków „obcych”. Wiadomo, niezrozumienie budzi strach. A od strachu przed „innym” wszystko co złe się zaczyna. Drugim powodem wyobcowania Albańczyków są oczywiście zaszłości historyczne, z kontrowersyjnym Kosowem na czele. Kolejnym, równie istotnym, jest spuścizna głębokiego, radykalnego komunizmu, jednego z najgorszych w Europie. Doktryna Envera Hodży wyalienowała Albanię na dziesięciolecia i sprawiła, że kraj ten, choć niedotknięty konfliktem lat 90-tych, nadal nadrabia lata odcięcia od zachodniego kręgu kulturowego.
Socjalistyczna mozaika w centrum Tirany
Tirana. Życie parkowo-skwerkowe kwitnie
W ostatnim czasie, na fali wzrostu cen na chorwackim i czarnogórskim wybrzeżu, albańska riwiera staje się coraz popularniejszym kierunkiem letnich wojaży. Przepiękne plaże, dobre ceny i gościnność Albańczyków przyciągają turystów z Bałkanów, ale i szerzej, w tym również z Polski. Najpopularniejsze jest adriatyckie, północne wybrzeże Albanii. My wybraliśmy się na samo południe, nad Morze Jońskie. Przy okazji zahaczyliśmy o Tiranę i Gjirokaster. Wystarczyło, żeby w Albanii się zadurzyć i chcieć tam wrócić ponownie.
Chaos komunikacyjny i architektoniczny, miejski brud, wszechobecne zwierzęta na drodze i w najmniej oczekiwanych momentach, typu parczek za plażą, w którym rezydowała potężna locha z kilkanaściorgiem małych prosiaków, przedziwne pojazdy będące połączeniem np. taczki, motoroweru i wymoszczone pluszowymi fotelami, często brak możliwości porozumienia się w jakimkolwiek języku obcym, nie przysłoniły przepięknej przyrody, oryginalnej kultury i ujmujących, ciepłych, serdecznych i wyglądających na bardzo zadowolonych ze swojego życia ludzi, którzy pomogli nam w różnorakich tarapatach, których oczywiście nie uniknęliśmy.
No i jedzenie. W Albanii jest fantastyczne jedzenie! Szczerze powiedziawszy, ten urlop miał być dla nas po prostu zasłużonym wypoczynkiem po naprawdę ciężkim roku pracy połączonym z road tripem po nieznanym dotychczas kraju, a niespodziewanie przemienił się w nieustającą ucztę. Albania bez wątpienia nadaje się do gastropodróży, bo jej kuchnia jest różnorodna, oryginalna i bardzo przystępna cenowo.
Nasza podróż
Ale od początku. Ksamil, miasteczko położone ok. 50 kilometrów drogą morską od greckiego Korfu, w którym pierwotnie mieliśmy osiąść najdłużej, okazał się tak brzydki i nieprzyjazny dla oka, ucha i nosa, że nawet perspektywa przepięknych plaż nie pomogła. Nie wspominając już o tym, że zarezerwowana wcześniej kwatera, mówiąc eufemistycznie, nie wypaliła. Ale to było zrządzenie losu.
Pierwszą noc na jońskim wybrzeżu w Albanii spędziliśmy w Sarandzie. To duży kurort turystyczny. Nadmorski deptak w godzinach wieczornych był zatłoczony niczym sopocki Monciak, do restauracji pękających w szwach naganiały młode dziewczyny ubrane w tandetne stroje narodowe, które klepały z udawanym entuzjazmem grzecznościowe formułki w kilku językach, w tym oczywiście po polsku. Jedzenie średnie, choć bez dramatu, ale widać, że robione masowo, pod turystów.
Następnego dnia, po miłym hotelowym śniadaniu (spaliśmy w trzech hotelach w Albanii i wszystkie śniadania były boskie!) złożonym z wypieków typu pita, jajek, sera koziego, świeżych warzyw, oliwek i owoców ruszyliśmy w kierunku północnym, w stronę dwóch miejscowości, które już podczas podróży do Ksamilu przyciągnęły naszą uwagę. Borsh i Qeparo. Borsh wydawał nam się troszkę zbyt oddalony od wybrzeża, natomiast Qeparo, maleńkie, całe w starym białym kamieniu, sprawiło, że zaparkowaliśmy samochód na poboczu drogi i w porannej morskiej bryzie rozpoczęliśmy spacer w poszukiwaniu noclegu. Długo nam to nie zajęło. Już za drugim podejściem znaleźliśmy idealny apartament z wielkim tarasem z widokiem na morze. Sympatyczny właściciel, który mówił trzy słowa po angielsku i dwa po włosku, zapewnił nas, że oprócz pokoju z łazienką i kuchnią, mamy w cenie zapewnione domowe śniadania. Ten argument przekonał nas ostatecznie, że lepszego miejsca nie znajdziemy. Po godzinie siedzieliśmy już na oddalonej 5 minut od naszego gospodarza plaży, pod słomkowym parasolem i zachwycaliśmy się wyśmienitą kawą mrożoną na bazie prawdziwego podwójnego espresso i doskonale ubitego pod ciśnieniem mleka z dodatkiem kostek lodu. Żadnej chemicznej mieszanki Nescafe Frappe zwieńczonej sztuczną bitą śmietaną w spreju, podawanej z taką lubością na chorwackim wybrzeżu. A to była dopiero zapowiedź.
A na marginesie podróży, nie można nie wspomnieć o ruchu drogowym w Albanii, o którym krążą legendy. Że generalnie dzikość, niebezpieczeństwo na każdym kroku i ogólnie koszmar dla kierowcy. Faktem jest, że połączenie południowego temperamentu ze specyfiką Albanii, a mianowicie stosunkowo niedawnym powszechnym użyciem samochodów przez osoby prywatne (w komuniźmie prywatnych aut było bardzo mało, a ograniczenia prędkości to dla miast – 30 km/h, a na otwartej drodze 50 km/h) stanowi mieszankę wybuchową. Ponadto stała obecność na drodze rożnorakich zwierząt (koni, osłów, krów, kóz, owcy, a nawet świń) i dziwnych pojazdów daje zachodniemu kierowcy poczucie dodatkowego chaosu i niebezpieczeństwa. Na otwartej drodze nie ma się jednak czego bać. Albańczycy nie jeżdżą zbyt szybko, nawierzchnie są dobre, są pobocza. W miastach, szczególnie w Tiranie, ruch jest wyjątkowo chaotyczny, nie respektuje sie podstawowych zasad, np. pierwszeństwa przejazdu. Ale zdrowy rozsądek i logika sprawiają, że w tym całych chaosie, kierowca się odnajduje i ostatecznie dociera tam gdzie chce i to bez żadnego uszczerbku.
Nowy Land Cruiser i pan na dziwnym trójkołowym pojeździe, Kamiz – przedmieścia Tirany
Kuchnia albańska
Ogólnie kuchnia albańska ma dwa oblicza. Typowo śródziemnomorskie i kontynentalno-pasterskie. Jest to połączenie wyśmienite. Oczywiste są w niej wpływy greckie, włoskie, jak i tureckie. Albańczycy mają także swoje wersje wszystkich bałkańskich potraw.
Jagnięcina
Zdecydowanym plusem kuchni albańskiej to – wreszcie dobrze przyrządzona jagnięcina! Nie jestem fanką bośniackiej, nieprzyprawionej, letniej jagnięciny z rożna. W Albanii jest ona podawana w wersji z grilla, lub jest zapieczona w słynnej narodowej potrawie tave kosi, czyli razem z ryżem i jogurtem. Jest to pozycja obowiązkowa do spróbowania. W ogóle wszystkie dania typu tave są godne polecenia. Idea jest prosta – w glinianym lub żeliwnym naczyniu zapieka się mięso, ryby lub ośmiornicę wraz z ziemniakami, lub z ryżem. Dodatkiem do tego wszystkiego może być jogurt (mięsne warianty) lub warzywa (warianty rybne). Proste składniki, przyprawione miętą i tymiankiem, gwarantują wyborną ucztę. W menu przy opcji tave często nie ma cen. Jest to spowodowane tym, że robi się je na zamówienie i w ilości zależnej od osób konsumujących tavę. Na potrawę czeka się około godziny, więc warto przyjść do upatrzonej restauracji wcześniej i złożyć zamówienie, a potem pojawić się o umówionej porze. Czasami zdarza się, że tave, nawet dla jednej osoby, są gotowe od ręki. Ale warto jednak poczekać, bo zrobiona na świeżo jest nieporównywanie lepsza. Tave to jedno z flagowych albańskich dań narodowych i widać, że rodzinni z natury Albańczycy celebrują ją w sposób specjalny. W Qeparo w restauracji Te Stefi, w której jedliśmy najczęściej, podczas obiadu i kolacji stoliki często były łączone i do uczty zasiadały wielopokoleniowe rodziny, od prababci do kilkumiesięcznych berbeci. Widok bardzo budujący.
Owoce morza i ryby
Owoce morza – świeże, różnorodne i dodawane do szerokiej gamy dań, lub grające rolę główną. Ośmiornice, krewetki, małże, kalmary podawane są w wersji z grilla, w sałatkach, w risottach, w makaronach oraz na pizzach. Ich ceny wcale nie są wygórowane. Ponadto ryby. Okonie morskie i dorady, dzikie tuńczyki i małe sardynki. Nic tylko zamawiać i się delektować, bo ceny są bardzo przystępne. Przykładowo risotto czy spaghetti z różnymi owocami morza w zależności od restauracji kosztowało od 6 do 12 euro. Nie bez wstydu wyznam, że w pierwszych dniach jedliśmy owoce morza nawet po dwa razy dziennie i skończyło się to tak, że nasze żołądki, nieprzyzwyczajone przecież do takiej ilości frutti di mare, trochę nam się zbuntowały. Na szczęście jagnięcina i warzywa przywołały je do porządku.
Potrawy wegetariańskie
Właśnie. Warzywa to bardzo pozytywne zaskoczenie. Wegetarianie i weganie w Albanii mają naprawdę spory wybór, wydaje mi się, że dużo większy niż w innych krajach bałkańskich. Przede wszystkim sałatki. Bardzo duże porcje sałatek, typu szopska, grecka, caprese. Warzywa świeże, jędrne, chrupiące, a lokalne sery wyśmienite. Plus cierpkie fioletowe oliwki w ilości, nawet jak dla mnie, nadprogramowej. Chociaż uwielbiamy świeże warzywa, to szybko zorientowaliśmy się, że porcje sałatek są takie, że jedna na dwie osoby wystarczy. Kelner po przyniesieniu wielkiej misy od razu dostawiał dwa talerze. Koszt takiej sałatki to 2-3 euro. Ponadto warzywa zapiekane, grillowane. W malowniczym, zbudowanym w czasach osmańskich miasteczku Gjirokaster, które jest także rodzinnym miastem Envera Hodży, w tradycyjnej, rodzinnej restauracji Kujtimi, gdzie właściciel osobiście doradza przy zamówieniu, zaskoczyły mnie lokalne specjały. Pita z blitwy i gotowanych ziemniaków. Placuszki ze szpinakiem, cukinią i słonym kozim serem, kulki z ryżu, jogurtu i jajka smażone w głębokim tłuszczu. Jako dodatek kwaśna śmietana z czosnkiem i odrobiną startego ogórka ze skórką (coś w rodzaju tzatziki). Dodatkowo kolejny szlagier kuchni albańskiej – qofte, czyli ćufte – mięsne klopsiki, ale zupełnie inne niż te bośniackie, bo robione z mielonej jagnięciny, której w BiH się nie uświadczy. Te, które jedliśmy w Kujtimi miały płaski, lekko podłużny kształt i były doskonale przyprawione świeżymi ziołami. Rozpływały się w ustach.
Sery i wyroby mleczne
Jak na całych Bałkanach, te w Albanii są naprawdę godne polecenia. Co mnie zaskoczyło, najbardziej popularne są sery kozie. Gorące południe i skaliste strome góry nie są idealnym środowiskiem dla owiec, ale dla kóz już tak. Sery kozie mają różne konsystencje. Od takich do smarowania, do takich dających pokroić się w kostkę. Sery owcze i krowie lub ich mieszanki są także dostępne. Jest też oczywiście znany na całych Bałkanach żółty, twardy owczy ser kačkavalj, alb. kaçkavalli, często można zamówić go w formie przystawki, również grillowany. Jogurt sprzedawany w dużych litrowych butelkach okazał się często wyrobem typu kwaśne mleko i bynajmniej nie miał konstystencji pitnej, a wydobycie go z tej butelki to było lekkie wyzwanie. Natomiast zachwycił mnie dhallë, albański odpowiednik ayranu. Maślanka rozcieńczona wodą z dodatkiem soli – schłodzona, jako dodatek do dań mięsnych, jest w upały idealnym orzeźwieniem. Gasi pragnienie, stawia na nogi, uzupełnia wyrącany z potem sód. Koniecznie musicie spróbować albański dhallë, dla mnie to najlepsza wersja ayranu jaką dotychczas piłam.
Sklepy
Czy to w Tiranie, czy w nadmorskich miejscowościach, czy w kontynentalnym Gjirokaster, zaskoczyły nas sklepy. Wszystkie są małe, wszystkie wyglądają dość biednie, a półki bynajmniej nie uginają się pod ciężarem produktów. W małych spożywczakach króluje zazwyczaj gigantyczna lodówka z serami i wyrobami mlecznymi. Z ciekawostek, wodę mineralną najczęściej kupuje się w zgrzewkach. Tej z kranu się nie pije. Turyści mogą liczyć na wodę sprzedawaną pojedynczo, więc bez obaw. Po kilkunastu różnorakich zakupach doszłam dlaczego sklepy w Albanii wyglądają tak skromnie i ubogo. Jest w nich naprawdę wszystko co potrzeba, ale praktycznie ma produktów przetworzonych! Mało jest produkowanych na skalę masową słodyczy, nie ma prawie wcale dań w proszku, konserw, słoików. I to się łączy w pewną całość. Kuchnia albańska, przynamniej na pierwszy rzut oka, jest bardzo nieprzetworzona i to czuć nawet stołując się w najczęściej przypadkowo wybranych restauracjach. Nie można tego niestety powiedzieć o reszcie półwyspu bałkańskiego, który niestety przechodzi fazę zachłystywania się pół-gotowymi przetworzonymi produktami.
O Albanii i jej kuchni mogłabym pisać jeszcze długo. A i tak wiem, że podczas tych kilkunastu dni, poznałam ją przecież bardzo powierzchownie. Na szczęście to wystarczyło, żeby poczuć nienasycenie i chcieć tam wracać. Albanię zdecydowanie polecam za niezobowiązujące, niskobudżetowe wakacje wśród przyjaznych gościnnych ludzi i bez uczucia, że jest się jedynie ostatnim ogniwem turystycznej industrii. Na wszystkie niedociągnięcia i chaos, moim zdaniem, trzeba patrzeć w kontekście społeczno-historycznym. Znając źródła takiego a nie innego stanu rzeczy, łatwiej jest pochopnie nie oceniać, a wręcz docenić Albanię za to jaką udało jej się przetrwać. Albania to też Europa, jaka powoli odchodzi w zapomnienia. Wszystko wskazuje na to, że w perspektywie najbliższych kilkunastu lat, albańskie wybrzeże standardem nie będzie odbiegało od chorwackiego, czarnogórskiego czy greckiego. Ale wtedy straci już swój niepowtarzalny urok.
Dhalle to cos co najbardziej zapamietam z Albanii, szkoda ze nie mozna nigdzie w Polsce kupic czegos w ten desen, dla mnie pycha!!! 😀