Człowiek funkcjonujący równolegle w dwóch językach nie ma lekko. Wie o tym każdy, kto dłuższy czas mieszkał zagranicą. Łatwo jest się naigrywać z emigrantów, którzy po kilku latach bez przerwy wtrącają obce słowa i mają dziwny akcent. Łatwo śmiać się z amerykańskiej czy brytyjskiej diaspory mówiącej w Ponglishu, ale prawda jest taka, że przy chwili nieuwagi, zmęczeniu czy rozemocjonowaniu dwa (albo nawet więcej) języki zaczynają się plątać, przeplatać, tworząc narzecze zrozumiałe tylko dla towarzyszy tej samej (nie)doli. Wielu ludziom, którzy nigdy nie mieszkali zagranicą wydaje się, że to szpan i jakiś specjalny, intencjonalny zabieg. Może i mnie się kiedyś tak wydawało. Ale trochę zweryfikowałam swoje poglądy i przestałam tak łatwo osądzać. Prawda jest taka, że trzeba niesłychanie dużą uwagę poświęcać, aby swojej ojczystej mowy nie zapomnieć, a przynajmniej nie kaleczyć jej na każdym kroku. Nie wspominając już o tym, że mózg człowieka dwujęzycznego (a wedle teorii lingwistycznych, „dwujęzyczność to zdolność jednostki do używania regularnie więcej niż jednego języka” !) przy chwili nieuwagi po prostu płata figle. Myślisz o jakiejś rzeczy – nazywasz ją i nagle się okazuje, że w nie tym języku co trzeba. A najgorzej, kiedy w swoim własnym języku nie odnajdujesz konkretnego słowa, bo go po prostu nie ma. Właśnie „niemożność wysłowienia się” to jest koszmar, którego nie zrozumie nikt, kto nie funkcjonuje równolegle w dwóch, dodatku dość podobnych, językach. Nie mówiąc już o sytuacji, kiedy jakieś słowo jest, ale znaczy coś innego. I tu wchodzimy w dodatkowy wymiar komplikacji, jakim jest funkcjonowanie w językach z tej samej grupy. W moim przypadku słowiańskiej.
Powyższy wstęp tylko pozornie odbiega od tematu bloga, czyli jedzenia. Galimatias językowy to zaskakująca dla mnie, jak się okazało, nieodzowna część Balkan Blendu. Jak opisać i nazwać potrawy, które swoich odpowiedników nie mają. Albo mają podobne, ale jednak inne znaczenie. Czy używać nazw oryginalnych tłumacząc co oznaczają, czy szukać polskich odpowiedników narażając się na rozminięcie ze znaczeniem. Czy z kolei nadawać nowe, spolszczone nazwy. Nie wspominając już o słowach kluczach, które są tak ważne przy wyszukiwaniu przepisów w Google’u, przy oznaczaniu zdjęć i całym tym SEO, bez którego dzisiaj blogi nie funkcjonują i które pochłania bardzo dużo czasu.
Dotychczas nie znalazłam najlepszego rozwiązania i staram się z jednej strony zostawiać nazwy oryginalne, przy okazji tłumacząc co znaczą i przyrównywać je do podobnych polskich, lub znanych międzynarodowych potraw z zaznaczeniem, że są one jedynie podobne, a nie takie same. Choć trochę nie lubię określeń w stylu „klepe to takie polskie pierogi”. No niby tak, ale jednak nie. Nie można całej rzeczywistości, również tej kulinarnej, sprowadzać za pomocą analogii do tego co znamy. W ogóle nie lubię jak ludzie sprowadzają różnice kulturowe do analogii, bo to zawsze upraszcza, spłyca i banalizuje. Ale wracając do tematu.
Dzisiaj zaś osiągnęłam szczyt. Podaję przepis na somun. Somun to bośniacki chlebek typu pita. Z kolei słowo „pita” po bośniacku oznacza zupełnie co innego. Wierni czytelnicy iwielbiciele Bośni już wiedzą, że pitą nazywamy rodzaj ciasta faszerowanego różnymi nadzieniami, np. serem lub szpinakiem, a także mięsem. Choć akurat burek to przecież pita z mięsem tylko po bośniacku, ale z kolei po chorwacku czy serbsku już nie tylko z mięsem, ale i każdy inna, czyli może być burek z serem. No właśnie. Widzicie. Wiecie, rozumiecie (albo i nie?!).
Bo, nie dość komplikacji, mam zaszczyt funkcjonować równolegle w języku bośniackim, który jest sam w sobie dla wielu kontrowersyjną nazwą dla języka chorwackiego, serbskiego, w starej nomenklaturze języka serbsko-chorwackiego, a lingwistycznie będącego po prostu niewiele różniącym się wariantem sztokawskiego dialektu języka południowosłowiańskiego.
No niestety, Bałkany są tak skomplikowane na jakie wyglądają, a ja też słynę z komplikowania rzeczy, więc nie dziw, że tutaj mieszkam i funkcjonuję w tej, a jakże, skomplikowanej rzeczywistości kulturowo-językowej.
Może stąd moje zamiłowanie do bałkańskiej kuchni – abstrahując od nazw, jest ona na szczęście wyjątkowo nieskomplikowana.
No idę zjeść somun. Tzn. pitę. Czyli chlebek-pitę, ale nie taką pitę czy taką. Ufff.
Somun z mąki pszennej razowej
2 szklanki mąki pszennej razowej
1 szklanka mąki pszennej zwykłej
2 szklanek letniej wody
1 opakowanie drożdży (7g)
3 łyżki oliwy z oliwek
Ciasto będzie bardziej miękkie i elastyczne, jeśli dodamy 1 łyżkę namoczonego mielonego siemienia lnianego (nie polecam dodawać jajka – ciasto będzie twarde)
Wszystko wyrobić tak, żeby ciasto było elastyczne i miękkie. Podobne jak na pizzę.
Powinno wyrastać ok. 1 h w cieple, do podwojenia objętości.
Po tym czasie podzielić ciasto na 6 części i rozwałkować każdą część na placek wielkości ok 15cm. Żyletką lub czubkiem ostrego noża zrobić wzorek kratki.
Piec 8 minut w maksymalnie rozgrzanym piekarniku. U mnie 175 stopni C. Somuny powinny się „nadmuchać” pod wpływem temperatury.
Po wyjęciu z piekarnika oczywiście powietrze z nich ujdzie, ale pusty środek pozostanie. Akurat, żeby napakować go ajvarem, malidżano (pasta z zielonych papryk i bakłażana), bałkańskim serem wędzonym i suszoną wołowiną. Z braku laku, napakujcie je czymkolwiek. Są tak dobre, że i jak grają pierwsze skrzypce.
Jestem zachwycony Pani opisami . Przepisem już mniej !!!
3 szklanki maki i 2 szklanki wody. To jest wodzianka nie ciasto.Może na naleśniki. Proszę przeglądnąć te przepisy bo oskarżę panią o zniszczenie pół kg maki i 2 łyżki oliwy,trochę czasu i apetytu.